Gluty błotne, Utytłani w szarej mazi, Zmieszani z błotem, Takimi między innymi tytułami można by opatrzeć Dziś. Najbrzydszy dzień roku. Wczoraj był podobno statystycznie najbardziej depresyjny.A to nie wpisalam sie w tendencję. A dziś: plastyczna pulpa, breja przelewająca się ponad dachem autobusu. Miasto strzykające błotnistą flegmą spod klawiszy chodnika. Bulgot ... a może to odruch wymiotny miasta na własne widoki, upaprany błotem sajding Bemowa.
Grunt (dosc grząstki dziś) to się nie dać, dlatego niezawodne dzisiejszy fryzjer, wczorajsza wystawa.
wystawa below, moja fryzura: na żywo, zapraszam...
Licheń Aquapark
budynek Metropolitan na Placu Piłsuskiego
Wystawa to fotomontaże by Kobas Laksa http://kbx.blog.pl/
Jeszcze przez tydzień. Warto!
Na koniec był jeszcze Bily Konicek w Muzeum Etnograficznym. P. się zachwycona, ja nie. Nie wystarczy horror vacui naszych babek wieśniaczek sprowadzić do jednego kolrou, uspokoić, żeby wyszła z tego nowoczesna interpretacja sztuki ludowej. Wyszło blado, dosłownie, i w przenośni tez, klimat ikeowy, choć meble niby wyższa półka dizajnerska. Od kawiarni w Muz. Etnograficznym oczekiwałoby się czegoś więcej niż wszechobecny i modny szary filc, jasna sklejka i sepiowe obrazki. W pewnym sensie postep w stosunku do poprzednich drewnianych ław w Sherwood Pub i drugiego tandetnego klubu, którego nazwy nie pomną.
BTW. Mają ładne dość ładne kubki i ołówki jako gadżety do kupienia. Ale It is not enough!
środa, 21 stycznia 2009
poniedziałek, 19 stycznia 2009
God save the King
Najdroższa w historii, najwięcej sraczyków bo aż 5 tysięcy – tak relacjonują polskie media pre-inauguracje pod monumentem Lincolna ( tym samym pod którym wystepowal Forest Gump).
Jakby nie było majstersztyk marketingu politycznego: odwołanie się do sylwetki Lincolna (nie wywołuj wilka z lasu Sir Obama) w podróży pociągiem z Filadelfii do Waszyngtonu. Zaproszenie na bankiecik załogi Airbusa (znaki opatrzności, konotacje z cudami i wsparcie z siłami wyższymi mile widziane). No i zaprzysiężenie w dniu Martina Lutra Kinga. Do tego legitymizacja władzy za pomocą największych darczyńców (Shakiry i Bono, chyba również najbardziej irytującego). Beyonce chyba nie, ale jako najbogatsza celebs w USA stanowi dobry materiał.
Niechybnie event roku, z drugiej strony taka nadęta szopka to tylko w Ameryce. Oświeceniowe pojęcie „sublime” chyba uciekło do USA w momencie gdy by przecieraliśmy szlaki moderny czyt. cynizmu.
Jakby nie było majstersztyk marketingu politycznego: odwołanie się do sylwetki Lincolna (nie wywołuj wilka z lasu Sir Obama) w podróży pociągiem z Filadelfii do Waszyngtonu. Zaproszenie na bankiecik załogi Airbusa (znaki opatrzności, konotacje z cudami i wsparcie z siłami wyższymi mile widziane). No i zaprzysiężenie w dniu Martina Lutra Kinga. Do tego legitymizacja władzy za pomocą największych darczyńców (Shakiry i Bono, chyba również najbardziej irytującego). Beyonce chyba nie, ale jako najbogatsza celebs w USA stanowi dobry materiał.
Niechybnie event roku, z drugiej strony taka nadęta szopka to tylko w Ameryce. Oświeceniowe pojęcie „sublime” chyba uciekło do USA w momencie gdy by przecieraliśmy szlaki moderny czyt. cynizmu.
poniedziałek, 12 stycznia 2009
W oczekiwaniu na nowy Monocle
Wpadł mi ostatnio w ręce nowy magazyn o nazwie FUTU. Po polsku, projektu studia, bodajze angielskiego, nawet chwalony nawet na zagranicznych forach. Stek piarowych bzdur ładnie wydanych. Piarowe bzdety, które udają artykuły, poprzeplatane reklamami. Artykuły quasi- niezależne pokazują tematy przeżute przez zagraniczne a i polskie media setki razy: Zaha Hadid, Stefan Segmeister, dutch dizajn, Muji, więcej nie pamiętam zdaje się Takashi Murakami etc. Papier nobilituje ale i papier zniesie wszystko.
Monocle zdaje się być na tym tle światełkiem w tunelu i, oby, zwiastunem nowego trendu. Kiedy nie będziemy mogli już zdzierżyć bełkotu prowego, i kiedy staniemy się na niego odporni tak jak stajemy się odporni na reklamy. Nie znosimy podróbek, lansują to wszystkie media. Fake is feee. No to nie wierzmy w pseudomagazyny!
Monocle ma to, czego naprawdę potrzebuje rynek ergo czytelnicy. Tytuł, który znów wypuscił dziennikarzy zza biurek w teren. Nie publikuje tekstów na zamówienie, nie podszywa się, nie promuje celebrytow. I nie robi tego w wyniku fantazmatów jakiś dinozaurów prasy, bynajmniej. Tyler Brûlé, założył wcześniej Wallpapera, prowadzi równocześnie agencję marketingową więc robi co przynajmniej ze znajomością realiów.
Już prawie minęły 2 lata odkąd pismo jest na rynku. Od tego czasu, ostygło i pokazało trend którym, oby, pójdą szukające przeżycia magazyny papierowe:
1) Nazwa. Elegancka, magazyn miał nazywać się The Edit, potem The Week. Monocle najfajniejsza, old-schoolowa ale na poważnie. Przyciąga uwagę, skupia jak soczewka. Daleka konotacja z grunerowskim Focusem? Bardzo. Ktoś też zwrócił uwagę, że stanowi anagram słów “Cool Man”.
2) Focusy. No tak, mimo że ot Monocle, na badaniach się nie fokusuje. Odżegnuje się od nich i w nie nie wierzy. Jak Iwo Zaniewski. Nikt nie badał odbioru reklam Plusa.
3) Dziennikarstwo. Magazyn zatrudnia kilkudziesięciu dziennikarzy, fotografików i researcherów. Ma własne tematy i nie korzysta z agencji prasowych ani tym bardziej z gotowców prowych.
4) Fotografie. Również własne fotografie, które powstają na zlecenie, jako ilustracja od artykułu. Nie zdarzają się reklamy product placement.
5) Międzynarodowy zespół redakcyjny. Sztab w Londynie i ekspaci we wszystkich zakątkach globu. I mimo biura w Londynie, Monocle jest wyjątkowo kosmopiltyczny, jakby redagowany na lotnisku. Heathrow?
6) Druk i papier. Wyborny. Gruby jak do książek nie gazet. Kilka rodzajów w jednym wydaniu. Orygnianlny format, nie epatujący wielkością.
7) Nie tylko papier. Od grudnia, są audycje na żywo. Potega Internetu ale tak naprawdę też old school z pokazywaniem studia radiowego, gdzie eleganccy panowie prowadzą mini dyskutuje o maxi sprawach.
9) Prostota podziałów i nawigacji. Rubryki od A do E (Affairs, Business, Culture, Design, Edits). Myśl odzwierciedlona również na www. Projekt wg Richarda Spencera Powella(must check).
Monocle zdaje się być na tym tle światełkiem w tunelu i, oby, zwiastunem nowego trendu. Kiedy nie będziemy mogli już zdzierżyć bełkotu prowego, i kiedy staniemy się na niego odporni tak jak stajemy się odporni na reklamy. Nie znosimy podróbek, lansują to wszystkie media. Fake is feee. No to nie wierzmy w pseudomagazyny!
Monocle ma to, czego naprawdę potrzebuje rynek ergo czytelnicy. Tytuł, który znów wypuscił dziennikarzy zza biurek w teren. Nie publikuje tekstów na zamówienie, nie podszywa się, nie promuje celebrytow. I nie robi tego w wyniku fantazmatów jakiś dinozaurów prasy, bynajmniej. Tyler Brûlé, założył wcześniej Wallpapera, prowadzi równocześnie agencję marketingową więc robi co przynajmniej ze znajomością realiów.
Już prawie minęły 2 lata odkąd pismo jest na rynku. Od tego czasu, ostygło i pokazało trend którym, oby, pójdą szukające przeżycia magazyny papierowe:
1) Nazwa. Elegancka, magazyn miał nazywać się The Edit, potem The Week. Monocle najfajniejsza, old-schoolowa ale na poważnie. Przyciąga uwagę, skupia jak soczewka. Daleka konotacja z grunerowskim Focusem? Bardzo. Ktoś też zwrócił uwagę, że stanowi anagram słów “Cool Man”.
2) Focusy. No tak, mimo że ot Monocle, na badaniach się nie fokusuje. Odżegnuje się od nich i w nie nie wierzy. Jak Iwo Zaniewski. Nikt nie badał odbioru reklam Plusa.
3) Dziennikarstwo. Magazyn zatrudnia kilkudziesięciu dziennikarzy, fotografików i researcherów. Ma własne tematy i nie korzysta z agencji prasowych ani tym bardziej z gotowców prowych.
4) Fotografie. Również własne fotografie, które powstają na zlecenie, jako ilustracja od artykułu. Nie zdarzają się reklamy product placement.
5) Międzynarodowy zespół redakcyjny. Sztab w Londynie i ekspaci we wszystkich zakątkach globu. I mimo biura w Londynie, Monocle jest wyjątkowo kosmopiltyczny, jakby redagowany na lotnisku. Heathrow?
6) Druk i papier. Wyborny. Gruby jak do książek nie gazet. Kilka rodzajów w jednym wydaniu. Orygnianlny format, nie epatujący wielkością.
7) Nie tylko papier. Od grudnia, są audycje na żywo. Potega Internetu ale tak naprawdę też old school z pokazywaniem studia radiowego, gdzie eleganccy panowie prowadzą mini dyskutuje o maxi sprawach.
9) Prostota podziałów i nawigacji. Rubryki od A do E (Affairs, Business, Culture, Design, Edits). Myśl odzwierciedlona również na www. Projekt wg Richarda Spencera Powella(must check).
niedziela, 11 stycznia 2009
Sześciocyjanożelazian a kapelusz Keiry Knightley
Obecny na ekranach kin film „Księżna” podsyca ciągle obecną modę na wiek XVIII. Odgrzał to co jeszcze nie przygasło po Marii Antoninie Sofii Coppoli.
Hollywoodzka estetyka żongluje rokokowa ornamentyką i oświeceniową ideologią, tworząc koktajl najbardziej atrakcyjnych dla współczesnego widza cech. Rewolucyjne podglądy opakowane w zwiewne muśliny i pudrowego kolory. W efekcie dostajemy duchessę, tak samo śliczną jak mało wyrazistą. Można się zastanawiać czym sobie zaskarbiła opinię najbardziej wpływowej postaci XVIII londyńskiej śmietanki. Bo nie samymi kieckami przecie.
Szkoda, bo materiał nadawałby się na film na miarę „Niebezpiecznych związków”.
Daje sobie rękę uciąć, że kostiumy były bezpośrednio inspirowane na portretach pędzla Thomasa Gainsborough i Sir Joshuy Reynoldsa. Zwłaszcza kapelusz XL z niebieską atłasową wstążką jest, zdaje się, bezpośrednio inspirowany portretem TG.
Błękit. Dominujący kolor na obrazach Gainsborough. Do sprawdzenia, na ile kolor faktycznie popularny w XVIII brytyjskiej modzie, na ile ukochany przez malarza. Faktem, jest że żaden z malarzy tego czasu nie używał go tak chętnie i tak pięknie. Zdaje się, że to Van Gogh powiedział o obrazie Widok Delft Vermeera, że zawiera on najpiękniej namalowany kiedykolwiek kawałek żółcienia. To samo można powiedzieć o błękitach Sir Thomasa. Używał błękitu pruskiego, odkrytego tuż przed jego narodzinami. Błękit pruski (mówiąc brutalnie: sześcioccyjanożelazian) jeden z pierwszych syntetycznie uzyskanych barwników wpisuje się idealnie w klimat oświeceniowych eksperymentów chemicznych (jak wszystkie ważne odkrycia, został wynaleziony przez przypadek, chemik eksperymentował z kolorem czerwonym (sic!).
Portret księżnej Devonshire T. Gainsborough
Blękitny chlopiec T. Gainsborough
Woman in blue. T. Gainsborough
Hollywoodzka estetyka żongluje rokokowa ornamentyką i oświeceniową ideologią, tworząc koktajl najbardziej atrakcyjnych dla współczesnego widza cech. Rewolucyjne podglądy opakowane w zwiewne muśliny i pudrowego kolory. W efekcie dostajemy duchessę, tak samo śliczną jak mało wyrazistą. Można się zastanawiać czym sobie zaskarbiła opinię najbardziej wpływowej postaci XVIII londyńskiej śmietanki. Bo nie samymi kieckami przecie.
Szkoda, bo materiał nadawałby się na film na miarę „Niebezpiecznych związków”.
Daje sobie rękę uciąć, że kostiumy były bezpośrednio inspirowane na portretach pędzla Thomasa Gainsborough i Sir Joshuy Reynoldsa. Zwłaszcza kapelusz XL z niebieską atłasową wstążką jest, zdaje się, bezpośrednio inspirowany portretem TG.
Błękit. Dominujący kolor na obrazach Gainsborough. Do sprawdzenia, na ile kolor faktycznie popularny w XVIII brytyjskiej modzie, na ile ukochany przez malarza. Faktem, jest że żaden z malarzy tego czasu nie używał go tak chętnie i tak pięknie. Zdaje się, że to Van Gogh powiedział o obrazie Widok Delft Vermeera, że zawiera on najpiękniej namalowany kiedykolwiek kawałek żółcienia. To samo można powiedzieć o błękitach Sir Thomasa. Używał błękitu pruskiego, odkrytego tuż przed jego narodzinami. Błękit pruski (mówiąc brutalnie: sześcioccyjanożelazian) jeden z pierwszych syntetycznie uzyskanych barwników wpisuje się idealnie w klimat oświeceniowych eksperymentów chemicznych (jak wszystkie ważne odkrycia, został wynaleziony przez przypadek, chemik eksperymentował z kolorem czerwonym (sic!).
Portret księżnej Devonshire T. Gainsborough
Blękitny chlopiec T. Gainsborough
Woman in blue. T. Gainsborough
Subskrybuj:
Posty (Atom)