niedziela, 6 stycznia 2013

Sny przychodzą do mnie parami,  a często trójkami. Intensywne, kilka historii w ciągu jednej nocy, jedna przechodząca w drugą.

Wczoraj dobiliśmy do brzegu Nowej Zelandii: spowity w chmurach brzeg, widoczność na kilka metrów. Z drewnianego pokładu starego jachtu zeskoczyliśmy wprost na grząską, galaretowatą strukturę, ni to mech, ni glony czy koralowce, mieniące się kolorami turkusu, zieleni i purpury. Potem, przy estakadzie mijaliśmy niedźwiedzie brunatne, ubrane w porwane czarne worki na śmieci, chyba jako egzemplum degradacji środowiska. Za nimi las iglasty, z jesiennym słońcem i sosnami wielkości sekwoi. Piękny, niekończący się. Weszliśmy pomiędzy drzewa.

Dziś przyśniło mi się opętanie. Odwiedzaliśmy z A. jego kolegę. Garsoniera na poddaszu, biedna i jakby nie z naszej epoki. Właściwie mieszkanie Biednego Poety Carla Spitzwega. Dostałam konwulsji, rzuciło mną o podłogę, zakręciło, poszamotało. Wstałam z ustami pełnymi krwi i poczuciem wilczych zębów w środku. Coś kazało mi pocałować nieznajomego chłopaka, z całą wampirzą mocą wpić się w jego usta, ale powiedziałam w myślach, że tego nie zrobię i tylko go delikatnie pocałowałam. Próbowałam się wybudzić i się udało. Byłam w pokoju sama, trzecia nad ranem.

Brak komentarzy: