Jest to, moja Heloizo, pożegnanie po trzech latach wielkiego szczęścia.
Nie powinny mnie zanadto obchodzić ani życie, ani śmierć, ani inne tego rodzaju przypadki.
Istnieje, myślę, strefa, w której co nam się zdarza trwa oddzielone od osoby
W wielkim rezerwuarze potencjalnych i spełnionych rzeczy.
Musiałem uporać się z wiązem właśnie okrywającym się liśćmi,
Z kroplami deszczu na jeziorze i z moją rozpaczą.
A była w tym lekkość jakbym wzbijał się bez balastu w górę
[...]
Kiedy siedzę w irlandzkim pubie na rogu 3-ej Alei i 22-ej ulicy
Myśląc o tym, że dużo dostałem, więcej niż mnie się należy.
Więc jednak harmonia ciał i umysłów, jest, choć na krótko, możliwa,
Zanim każdego zabierze los niepodzielnie dany
I mój zazdrosny przewodnik zostanie sam na sam ze mną
Żeby dyktować w ciemności niezrozumiałe zaśpiewy.
Nie leżało w jego intencjach żebym zapomniał kim jestem
I udawał, że mogę się wymknąć spod zaocznego wyroku.
A wszystko wyda się zaraz niewarte bólu i skargi.
Tyle, że staniesz przed lustrem i piersi, które kochałem,
Na zawsze, sama wiesz dobrze, będą dla nikogo.
* * *
I Heloiza odjeżdża w rzeźbionej muszli okrętu
Na starożytne morza, strojna w szmaragdy i złoto,
Pod niebo wiecznie wysokie, bez odmian księżyca.
I któż tam większe ode mnie będzie miał do niej prawo? [...]
C.M.