Maskotką miasta jest pelikan (kolejne pokolenie, pierwowzór stoi wypchany w muzeum). Zwierzęta z trudem się banalizują. Dlatego nigdy nie mam dość fotografowania obdarzonych naturalnym wdziękiem greckich kotów i akropolskich psów cwaniaków.
Pelikan urzęduje na trasie między chorą a przystanią dla promów. Droga działka, atrakcyjna. Ma do dyspozycji odwróconą łódź, niczym własne atelier. Jako tło służą maszty jachtów. Pozuje: czyści pióra, stroi miny. Patrzy: „ tak, wiem, co zrobić, takie czasy. Rybacy też porzucili stary biznes na rzecz turystyki. Wiatraki nie mielą już zboża, a ryby łowi flota japońska.” I poczłapał za winkiel.
Kiedyś pelikan był symbolem Chrystusa, poświęcenia i ofiary z samego siebie. Zgodnie z legendą, że w chwili braku pokarmu, samica pelikana rozrywa swe piersi by nakarmić młode. Takie tam stare opowieści, zbyt pretensjonalne jak na nasze czasy. Zabobony, dlatego pelikan się nimi nie chwali, tak jak starzy rybacy nie opowiadają już historii o dawnych wyprawach i zaplątanych w sieci nereidach i lamiach. Historie do lamusa. W pobliskiej dzielnicy artystów turyści piją do samego rana. Bulwar nadmorski zwany „małą Wenecją” jest bardzo subtelną rysą kolonizacji wyspy, podobnie ruiny kastro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz